
We wrześniu ubiegłego roku, kiedy mama wróciła do picia napisałam opowiadanie:
SUROGACI
Czy moi Rodzice umarli? Dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej? Ból tak wielki, którego nie da się pomieścić w ciele, tak okropny, że zawładnął całą mną. Nie żyją!
Rodzice bardzo rzadko nas odwiedzają, może nie lubią odwiedzin, a może po prostu nie akceptują naszego stylu życia. Przegrywamy nie tylko z rodzeństwem, ale także ze znajomymi. Do nich przynajmniej wybierają się raz na rok z okazji imienin lub urodzin. U nas nie byli od kilku lat. Staram się z tym pogodzić i to zaakceptować, chociaż zazdroszczę tym, których rodzice odwiedzają. I jakaż była moja radość i zdziwienie, kiedy rodzice przyjęli nasze zaproszenie na moje imieniny. Specjalnie wystosowałam je już miesiąc wcześniej, co prawda w formie ustnej, ale myślę, że w najbliższej rodzinie nie ma potrzeby marnowania papieru i drzew. Przyjęli. Przyjadą. Będą u mnie. U nas. Będziemy rozmawiać jak rodzina i uśmiechać się. Będę przeżywać, ale będzie to cudowny czas. Tak bardzo się cieszyłam. Prawdę mówiąc to przeżywałam cały miesiąc, tak ważne były dla mnie ich odwiedziny. Najważniejsze. Dzwoniłam co tydzień, żeby się upewnić, żeby potwierdzić. „Tak, będziemy” – potwierdzali za każdym razem, co mnie napawało takim szczęściem. Im bliżej imprezy, tym bardziej przeżywałam. Czy zdążę posprzątać? Jeszcze tylko okno umyję, kwiatki przestawię – kwitną, widać podzielają moją radość, podłoga, łazienka, wszystko. Czy będą im smakować moje potrawy? Może zapiekanka, tarta, sałatka, świeża, bo to wiosna, szparagi, wszystko delikatne, młodziutkie, nowalijki. A spotkanie tuż, tuż, w sobotę, jeszcze tylko ostatnie zakupy, długa lista, żeby o niczym nie zapomnieć. W samochodzie nie mogę usiedzieć, buzia mi się nie zamyka, a J. cierpliwie słucha, jak bardzo przeżywam i się cieszę. I wtedy dzwoni telefon. Moja pseudo mama z radością mi oznajmia, że rezygnują z przyjścia do mnie. Jak to?!? Ta wiadomość mnie elektryzuje. Po miesiącu oczekiwań, potwierdzeń, radości? Czy to możliwe? „Jest u mnie koleżanka i przez kilka godzin nie będę z Tobą rozmawiać, więc nie dzwoń” – rzuca beztrosko. Na chwilę zamieram. Samochód jedzie, J. prowadzi, nic nie mówimy. Nie wiem zresztą, co powiedzieć. Ja cieszyłam się ze spotkania, a moja pseudo mama z odwołania go. Czuję, jak ogarnia mnie ogień, od żołądka, przez całe ciało, aż po końcówki włosów, które naelektryzowane kłują. Próbuję przekleństw, tupania, zaciśniętych pięści, ale nie ma słów ani gestów, żeby wyrazić moją bezsilność, moją złość, zawiedzioną radość i nadzieję. Przez dłuższy czas z J. wypowiadamy słowa i zdania najgorsze jakie tylko możemy sobie wyobrazić, troszkę pomaga. Zamykam się w sobie, zamykam moje uczucia, mrożę je, żeby nie zwariować. Zagarniam do żołądka i zamykam w skorupie. Niech tam mnie palą, niech pulsują w głowie niewypowiedzianym żalem, niech bolą zaciśniętymi popękanymi zębami, niech fizyczny ból mnie ogarnie i choć na chwilę zagłuszy uczucia.
Wyjeżdżamy. Czuję ulgę, a jednak ktoś mnie kocha, dla kogoś moje święto i przygotowania są ważne. Dwie zapiekanki, tarta, ciasto. Uśmiechamy się. Cieszę się, że mogliśmy uciec. I wtedy po raz drugi dzwoni telefon. Tata. Oni są pod naszymi drzwiami, a nas nie ma…
Powietrza! Pomocy!
Jakie to wszystko bez sensu. Nie mogę zrozumieć, nie mogę tego pojąć. Łzy nie wystarczą, choć płyną, nic nie wystarczy, wszystko to za mało. Czy piekło nie ma końca? Mój tata, moja mama… Nie umiem sobie z tym poradzić, jestem sparaliżowana, a ilekroć o tym myślę, łzy napływają mi do oczu, ból wraca… Nie potrafię się uporać z emocjami, uczuciami, gniewem. Gdybym tylko mogła parzyłabym się do żywego mięsa, czajnikiem, wrzątkiem, cięłabym ręce, uda, twarz, ogoliłabym głowę i trzaskała nią w ściany, i tak pęka od bólu. Ale nie wolno, nie można, można się zamrozić, skupić w sobie ten ból, udać, że go nie ma i nie było, spróbować żyć dalej, tak jakby nic się nie stało i tylko czasami nie móc wytrzymać od tego, co schowane w środku, nie móc rozmawiać z pseudo rodzicami, nie móc odpuścić.
Poczułam wtedy, że moi rodzice nie żyją i dawno temu umarli, tylko ja tego nie zauważyłam. Nie ma ich, a ja nie miałam kiedy się z nimi pożegnać. Moja mama nigdy nie nauczy mnie gotować i jak być dobrą mamą. Tata już nie udzieli mi wsparcia, nie porozmawiamy szczerze. Jeszcze pół roku temu żył, widziałam przecież jego łzy, a może była to moja wyobraźnia? Łatwiej mi się pogodzić z tym, że nie żyją, niż uwierzyć, że mnie nie kochają, że nie jestem ważna, godna ich miłości, starań, jednych odwiedzin na kilka lat. Żałobę mogę przeżyć, odrzucenie odbiera mi mnie samą, nie ma mnie, więc wolę myśleć, że ich nie ma. Ja żyję, ale rodziców straciłam, nawet nie wiem, jak dawno temu odeszli. Gdyby tu byli kochaliby mnie, nie zrobili by mi tego. Siedzielibyśmy przy wspólnym stole, przy szparagach, zapiekance warzywnej, pysznej słodkiej tarcie z wiśniami i rozmawialibyśmy. Opowiedziałabym im o moich planach, o zmianie, a oni wsparli by mnie, podziwiali. Potem byśmy się pożegnali wiedząc, że spędziliśmy wspólnie czas, który był wartościowy i wypełniony szczęściem i miłością. Mrzonki…
Ich nie ma, a ich ciała wypełnili obcy ludzie. Ich twarze to tylko skorupy i ktoś inny z nich korzysta, kto mnie nie zna i nie zależy mu na mnie, dla kogo moje uczucia się nie liczą, ktoś kto nie rozumie, jak bardzo dziecko kocha swoich rodziców, jak ważni są dla niego.
Gdybym mogła moich rodziców dzisiaj narysować, zrobić zdjęcie, tak jak ich widzę, to ich twarze by pozostały, ciała by pozostały, ale w środku zamiast narządów, płuc, serca, wątroby, jelit byłaby tylko butelka, pusta butelka. U mamy od ginu, u taty od whisky.
Cały czas nie mogę pojąć co rodzice mają w sercu, decyzja o dziecku jest przecież ich, potem odpowiedzialność za tą decyzję czyli kochanie, uczenie, szacunku… A niektórzy…. Oczekują szacunku wcześniej tego nie ucząc. Jak wielki ból rodzic potrafi dokonać, że mając… dziesiąt lat nie radzimy sobie z tym. Dlaczego? Po co? Chyba brak odpowiedzi. Tylko płacz tych zranionych dzieci. Przepraszam za nich, dużą literą nie potrafię napisać.